Tekst w serwisie gaminator.pl
29 stycznia 2009
27 stycznia 2009
25 stycznia 2009
Rayman Raving Rabbids
Przed nami kolejna platformówka Gameloftu, można by rzec, iż poprzedzająca niezwykle udany tytuł Rayman Raving Rabbids TV Party. Tym razem jednak sterujemy samym Raymanem, a Szalone Kórliki są groźnym wrogiem.
Gra składa się zaledwie z ośmiu plansz, podzielonych na trzy części: las, plaża oraz tajna baza Kórlików. Napotkamy po drodze pewną ilość przeciwników, owszem - lecz mam wrażenie, że mogło być ich więcej. Kilku zaledwie Kórlików pokonamy ot tak, po prostu - podobnie znajdziemy kilkoro bossów. Zanim się na dobre gracz rozkręci, tytuł się kończy. Dodatkowo zabawę nieco psuje fakt, iż większość akrobacji i elementów zręcznościowych, czyli esencję platformówki, system wykonuje za nas. Wystarcz dojść Raymanem do wyznaczonego fragmentu, by kolorowy bohater sam wykonał wszystko, co trzeba. A gracz patrzy, niezadowolenie rośnie. Po to zapłaciłem za grę, by sama w siebie grała? Wada podobna do tej znanej z niektórych odcinków serii Prince of Persia.
Co w grze jest natomiast pozytywnego? No na pewno głupota, wręcz idiotyzm. Kórliki nigdy nie zastanawiają się długo - mają plan, to wcielają go w życie. Nie mają planu - to na szybko coś się wymyśli. Dlatego ich sposób bycia oraz zamierzenia są po prostu zwalające z nóg. Idiotyczne maszyny, kretyńscy przeciwnicy - no po prostu konkretny kawałek dobrego humoru. Plusem jest także grafika - czysty Rayman. Kilka lat temu (a może już kilkanaście? kurcze, jak ten czas leci), gdy Rayman pojawił się w świecie gier konsolowo-komputerowych, chodziło takie określenie - "raymanowy", czyli po prostu cudownie kolorowy, z niezwykle dopracowaną grafiką. I widać to w produkcji Gameloftu, grafika jest po prostu raymanowa na maksa.
Mimo to gra jednak zawodzi. Kilka plansz, czterdzieści minut gry, samoczynnie wykonujące się akrobacje... nie tak miało być. Lepiej zagrać w inną platformówkę Gameloftu, radzę szczerze. A fani Raymana niech zaopatrzą się w TV Party - daje 99% więcej zadowolenia.
21 stycznia 2009
17 stycznia 2009
14 stycznia 2009
Platinum Mahjong
To już niemłoda gra. Niestety nie miałem wcześniej okazji w nią pograć, a szkoda. Dziś, w roku 2009 w niektórych miejscach widać już jej wiek. Niektóre grafiki są niezbyt ładne, jak chociażby skośnooka piękność, prowadząca gracza przez kolejne etapy. Podobnie sprawa ma się z dźwiękiem - jest tylko odgłos ściągania kolejnych klocków z planszy, muzyczka nie przygrywa... Choć z drugiej strony ten akurat fakt może równie dobrze wynikać z niecałkowitej kompatybilności posiadanego przeze mnie builda z telefonem. Dobra, to nic nie mówiłem...
Czym jest madżong każdy raczej wie, a przynajmniej wiedzieć powinien - czysty relaks, znacznie przyjemniejszy niż układanie pasjansa, lecz też znacznie mniej skomplikowany niż sudoku. W wydaniu gameloftu madżong jest dokładnie tym, czym być powinien.
Jest kilka trybów gry. Jest nawet dodana szczątkowa fabuła, coś o walce ze smokami... whatever. Najważniejsze jednakże są inne sprawy: układy i różnorodność klocków.
Gameloft dał z siebie wszystko. Gra oferuje łącznie aż 32 podstawowe układy klocków, podzielone na trzy kategorie, zgodne z poziomami trudności. Znajdziemy tu więc plansze proste, z kilkudziesięcioma zaledwie klockami, lecz i większe, gdzie ich liczba sięgnie grubo ponad setki. Prócz tego istnieje także osiem dodatkowych etapów, w prosty sposób przedstawionych: układ ma kształt cyfr od jeden do osiem.
Obrazki... ach, coś pięknego. Jest ich siedem rodzajów: dwa klasyczne, z chińskimi znakami, plus pięć przedstawiających różnorodne kształty: zwierzęta, owoce, średniowiecze, rośliny oraz morze. W trybie Arcade dowolnie wybieramy spośród wszystkich dostępnych możliwości.
Należy także wspomnieć o jeszcze dwóch dodatkach. Pierwszy z nich to nagromadzenie naprawdę sporej ilości teł, na których rozgrywać będziemy madżonga. Tło - niby nic takiego, jednakże posiadając tak duży wybór nabiera znaczenia, zwłaszcza że obrazki są naprawdę ładnie zrobione. Jest ich 20. Z tym dodatkiem wiąże się także zwiększona grywalność tytułu, bowiem wystarczy w trybie Arcade zażyczyć sobie losowe tło, losowy układ i losowe obrazki, by praktycznie za każdym razem otrzymać coś innego, coś nowego.
Drugim dodatkiem, choć już zdecydowanie nie tak efektownym, są mini gry dodawane na końcu każdego z czterech etapów trybu Story. Otóż po pokonaniu danego smoka, czyli rozegraniu pomyślnie ośmiu plansz, gra oferuje rozluźnienie i nabranie oddechu od madżonga dzięki niewielkiej wersji memory, zabawy w odgadnięcie który spośród wymieszanych klocków przedstawia dany obrazek, puzzle do przesuwania i bardzo prymitywną grę na pamięć: kilka sekund oglądamy klocki, po czym następuje zaciemnienie i po ponownym odsłonięciu planszy coś się zmieniło. Trzeba odgadnąć co. Ot, taki sobie dodatek.
Gra ma niestety też wadę, na szczęście niewielką. System sterowania trochę nawala; kursor nie potrafi się zdecydować, czy ma płynnie przechodzić przez klocki, czy zatrzymywać się na każdym z osobna. Oznacza to utratę kilku-kilkunastu sekund na każdej planszy, co z kolei przekłada się na gorszy wynik w rankingu. Gra zlicza bowiem czas każdego kolejnego etapu, ustawiając gracza odpowiednio do wyniku, nadając mu godne miano. Na koniec wypada także dodać, iż - jak na porządny madżong przystało - gra zapewnia też inne, podstawowe czynności. Na każdej z plansz można uzyskać ograniczoną liczbę podpowiedzi (tylko dla mięczaków!:) lub wymieszać pozostałe klocki (czasem trzeba, gdy nie ma już żadnego możliwego ruchu). Tytuł zdecydowanie lepszy od Cafe Mahjong, ponieważ nie udziela niechcianych podpowiedzi i ma więcej obrazków na klockach. I znacznie prostszy od Super Mahjong Quest, co wcale nie jest zaletą oczywiście, ale wypada zrobić takie mini porównanie :-)
13 stycznia 2009
7 stycznia 2009
6 stycznia 2009
Red Baron
Gdy dowiedziałem się, że na telefony komórkowe wyszedł Red Baron, byłem dziwnie przekonany, że będzie to symulator. W końcu po tytułach takich jak Deep czy Galaxy On Fire wiadomo już, że i komórka może dać radę w tego typu rozgrywce. Ale nie - pierwsze screeny jakie widziałem ukazywały samolot z góry. Czyżby zatem czekała mnie strzelanka na zasadzie Tyrian czy Raptor (zagrywałem się lata temu na 486DX2S:)?
Otóż nie. Akurat rozwiązania, które zaserwowało nam nieistniejące już niestety Vivendi się nie spodziewałem. Owszem, widok jest z góry, ale gra wcale nie polega na stałym locie do przodu, na spotkanie z przeznaczeniem. Otóż nasz wspaniały dwupłatowiec leci swobodnie w każdym kierunku, na planszy przedstawiającej dane pole bitwy. Coś wspaniałego.
Startujemy w lewym dolnym rogu planszy - tam jest lądowisko. Zadania, które czekają na bohaterskiego pilota są dość trudne: po pierwsze zawsze jest sam. A wrogich jednostek latających jest mnóstwo, w dodatku każda strącona zostaje natychmiast zastąpiona nową. Celem gry jest albo bombardowanie celów naziemnych, albo też ochrona wszelakich konwojów przed atakiem samolotów wroga. Wywiązują się przez to wspaniałe walki w powietrzu, stosunkowo realistycznie przedstawione, bowiem samolot bohatera zachowuje się typowo: od długiego strzelania zacina się broń, liczba bomb jest ograniczona - gdy się skończą należy wrócić do bazy, podobnie ma się sprawa z paliwem. Także niejednokrotnie będzie trzeba kilka razy lądować w celu uzupełnienia zapasów, zostawiając bez opieki konwoje. Doskonała strzelanka, po prostu prawdziwy Red Baron!
3 stycznia 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)