30 czerwca 2009

Puzzle Bobble Evolution

Puzzle Bobble Evolution to kolejna gra z cyklu Frozen Bubble, czyli specyficzne kulki, opadające ku dołowi planszy, które należy zdejmować kolorami. Tym razem producentem został EA Mobile, czyli firma znana, lubiana i mająca w dorobku kilka naprawdę udanych tytułów, do których Puzzle... także będzie się zaliczało.

Bohaterami gry są niewielkie brontozaury, przypominające maskotki dla dzieci, o imionach Bub i Bob. Wędrują przez Kosmos w poszukiwaniu nowych planet oraz ich księżyców. Owe tajemnicze miejsca zamieszkane są przez różnego rodzaju stworki, z którymi należy się zmierzyć, by planetę przejąć w posiadanie. Bub zajmuje się eksploracją planet, natomiast Bob jest specjalistą od księżyców.


Mapa gry ukazuje Kosmos oraz jego kolorowe planety. Z czasem robi się ich coraz więcej, okazuje się także, iż kolor planety świadczy o stworku, który ją opanował. Każda z planet to cztery rodzaje rozgrywki. Po pierwsze klasyczne bubbles - czyli kilka rund niszczenia coraz szybciej opadających kolorowych ciągów. Dalej - planeta ma trzy księżyce, na każdym z nich należy stoczyć dwie rundy nietypowego pojedynku.

I w tym miejscu kryje się największa zaleta gry - otóż te dodatkowe, księżycowe spotkania są bardzo dobrze przemyślane; tak, by gra się nie nudziła. Spotkamy tu przeróżne questy: np. konieczność zniszczenia baniek przy pomocy jednego zaledwie strzału, czy też grę na czas. Ale także tryb, gdzie nie mamy kontroli nad kursorem, który jak opętany biegnie od lewej do prawej, a zadaniem gracza jest po prostu dobrze wystrzelić i mieć sporo szczęścia, lub plansze, gdzie po każdym strzale kulki miksują się i zmieniają kolorystykę. Nie zabrakło też rozrywki już bardzo konkretnej, gdzie zamiast kulką strzelamy kamieniem, który zgarnia wszystko, co napotka na swej drodze.

Grafika nie odstaje od produktów konkurencji, jest wyrazista jak we Frozen Bubble. Dźwięki sprawiają miłe wrażenie, choć znacznie lepsze dawałaby po prostu fajna melodia. Gra robi się stopniowo coraz trudniejsza, coraz bardziej wymagająca. Jest to z pewnością tytuł, którego nie da się ukończyć ot tak, w dwie godzinki. Gra na zdecydowanie dłuższy czas, i mimo infantylnej otoczki zdecydowanie warta polecenia każdemu fanowi gier zręcznościowych.


29 czerwca 2009

Star Trek - The Mobile Game

"Star Trek" to niestety bardzo słaba pozycja. Może to nieładnie tak od razu, w pierwszych słowach opisać negatywnie grę na podstawie legendarnej serii, ale po co owijać w bawełnę? Fabuła jest oparta (ponoć) na jedenastym pełnometrażowym filmie, który zabiera nas ku początkom, ukazując młodość kapitana Kirka i jego nieodłącznego towarzysza Spocka. Co się grze udało, to ukazanie sztywnych, lakonicznych komentarzy Spocka i poczucie humoru kapitana. Napotkamy także inne, obowiązkowe postaci: Uhurę, Sulu i Czekowa.

Niestety to, co odrzuca już na "dzień dobry", to fakt, iż jest to klasyczna strzelanina. A wszyscy wiemy, że choć kolejne wersje Enterprise potrafiły się bić, to jednak nie walka była celem każdego z kapitanów, a poznanie, przygoda, ogólnie rzecz biorąc poważne sprawy. A tu - proszę bardzo - lecimy i strzelamy. To po prostu nie pasuje. Enterprise posługuje się przede wszystkim fazerami, ściągającymi przeciwników oraz porozrzucane tu i ówdzie kosmiczne śmieci (bonusy). Gra uprzejmie się pyta, czy zamierzamy użyć autofire, czy też ręcznie będziemy uruchamiać działko, lecz tak naprawdę wyboru nie ma, bowiem bez autofire jest tylko i wyłącznie frustrująca.


Jak na ten gatunek przystało znajdziemy nieco broni specjalnych, np. zamrażacz, robiący ciekawe rzeczy z przeciwnikami. Prócz misji gdzie głównym (a w sumie jedynym) motywem jest walka, a ponadto zręcznościowe plansze: rajd między asteroidami, czy ucieczka ze stoczni, której minuty są policzone, zaraz wybuchnie. Każda z misji oferuje pewną ilość gwiazd, które otrzymamy, gdy uda się spełnić wymagania. Owe gwiazdy przeznaczamy następnie na ulepszenia Enterprise.

Jedyne, co w grze jest naprawdę udane, to grafika. Szczególnie nieźle wyglądają eksplozje, wprowadzając do gier JAVA zupełnie nową jakość. Tła, gdzie obserwujemy różnego rozmiaru planety, gwiezdny pył czy statki przeciwnika nadają dodatkowej głębi i klimatu. Jak na nowość przystało gra jest po polsku, lecz po raz kolejny okazało się, iż nasz język stanowi przeszkodę dla programistów - odnajdziemy miejsca, gdzie kolejne wersy tekstu na siebie nachodzą. Nie wiem, czy gra powstała jedynie jako dodatek do filmu, może wszyscy, którzy go widzieli odnajdą się w fabule. Ja jeszcze nie miałem okazji go obejrzeć, a z gry nie zrozumiałem zbyt wiele... mimo słów "Star Trek" w tytule usunąłem ją z telefonu z uczuciem głębokiego niesmaku.


28 czerwca 2009

Robobombo

Ciekawe, kto wymyślił taką nazwę dla gry? :-)

Jest to klasyczna, podniebna strzelanina, która w zasadzie niczym nie wyróżnia się spośród coraz większej ilości przedstawicieli tego gatunku na komórki. Global Fun do wyboru oddał nam tylko dwa statki, niewiele się między sobą różniące. Jeden z nich jest nieco szybszy, drugi natomiast wystrzeliwuje więcej amunicji w ciągu sekundy. W praktyce wybór nie ma znaczenia. Ciekawostką jest natomiast fakt, iż w przypadku utraty wszystkich żyć, wybierając opcję kontynuacji można zmienić okręt.

A propos kontynuacji. Mamy bodajże pięć żyć. W trakcie rozgrywki nie znajdziemy bonusów dodających kolejnych żyć, więc po utracie wszystkich następuje typowa kontynuacja, na zasadzie ograniczonej ilości kredytów. I tu producent dał aż 7 kredytów, co zaczyna mieć znaczenie dopiero na wyższych poziomach trudności.



Grafika jest mocno kreskówkowa, ani nasz statek, ani jednostki wroga nie wyglądają zbyt poważnie, raczej jak z animowanego serialu dla dzieci. Oczywiście wcale nie jest to wadą. Poza tym faktem grafika jest absolutnie i totalnie przeciętna, nie zwraca uwagi kompletnie niczym - jest wyraźnie i to wszystko. Ani tła, ani eksplozje nie zrobią na nikim wrażenia. Na szczęście jednostki wroga to nie tylko obiekty latające, ale i roboty, wyrzutnie rakiet, stacjonarne karabiny. Drugim plusem jest fakt, iż gra nie toczy się tylko w jednym typie lokacji. Misje będziemy zaliczać tak nad powierzchnią przeróżnych planet, jak i bezpośrednio w próżni kosmicznej.

Zaczynamy od banalnego, wręcz żenującego ataku, lecz sukcesywne zbieranie bonusów pozwala na konkretne zwiększenie siły ognia. Pod koniec gry praktycznie cała plansza jest "zaśmiecona" graficznym przedstawieniem wszystkich pocisków, które jednocześnie wystrzeliwuje nasza jednostka, bezpośrednio przed siebie oraz - obowiązkowo dla tego gatunku gier - po skosie, kosząc co się da. Wygląda to bardzo dobrze, i daje dużo przyjemności.

Na brak bossów także nie można narzekać. Są różnorodni, choć niezbyt wymagający. I jest ich wielu, ogromna większość poziomów kończy się spotkaniem z przerośniętym kawałkiem metalu. Na co natomiast można narzekać? Ano, znajdzie się parę spraw. Po pierwsze w grze mamy tylko melodię, a nawet kilka melodii, lecz brakuje dźwięków. A obserwując kompletny chaos na ekranie telefonu aż prosi się o dodanie odgłosów wybuchów i strzałów. Po drugie gra nie oferuje fabuły. Ot, po prostu zaczynamy konkretną jazdę bez trzymanki nie wiedząc nawet dlaczego robimy to, co robimy. Nieco psuje to zabawę.

Trzecią sprawą jest fakt, iż poziomy, które nie kończą się bossem są żenująco krótkie. Ledwo się taki zacznie, ledwo napatrzymy się na nowe tło, nie zdążymy się nawet zachwycić jeszcze piękniejszą, potężniejszą bronią, gdy - myk myk - i koniec planszy. No, ale jak wspomniałem takich etapów jest niewiele, a w grę i tak warto zagrać, bo mimo braku fabuły i odgłosów po ukończeniu gry chce się zagrać drugi raz, na wyższym poziomie trudności.


26 czerwca 2009

Aces Of The Luftwaffe

Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić dlaczego ominęła mnie przygoda z grą Aces Of The Luftwaffe w czasie, gdy się ukazała. Miałem pecha, i tyle. Lecz szybko nadrabiam straty.

Gra, jak ogromna większość tytułów od Handy Games, przede wszystkim oferuje specyficzny humor, objawiający się szczególnie w grafice oraz dialogach. Choć "Aces..." to klasyczna, podniebna strzelanina, niewiele ma wspólnego z konkurencyjnym Air Strike 1944 od Gameloftu. Tutaj trudno zachować powagę, fabuła znacznie bardziej przypomina "Złoto dla zuchwałych" niż poważne produkcje w stylu "Szeregowca Ryana". A grafika, wyglądająca jak karykaturalna kreskówka dodatkowo potęguje uczucie, iż bierzemy udział w przygodzie bardziej komediowej, niż sensacyjnej.

Gracz wciela się w jednego z młodych, nieopierzonych pilotów, który w myśl starożytnej zasady "od zera do bohatera" uratuje świat. W telegraficznym skrócie, rzecz jasna. Fabuła opowiada o relacjach między bohaterami, ujrzymy jak rodzą się przyjaźnie, wrogowie także nie są po prostu oponentami - wszyscy mają swoje profile psychologiczne, po paru minutach gry można dać się wciągnąć dialogom i naprawdę nieźle bawić.


A propos wrogów - głównym celem gry jest pokonanie wszystkich ośmiu Asów Luftwaffe, czyli mistrzów latania, prawdziwych, typowych "niemieckich killerów". Poza faktem, iż są najlepsi, dysponują także specyficznymi samolotami, których wygląd jeszcze bardziej uświadamia graczowi iż bierze udział w animowanym serialu z kanału kreskówek.

Każdy, kto spodziewa się klasyki - lecę do góry i strzelam - będzie miło zaskoczony. 80% gry to właśnie tego typu rozgrywka, lecz dodano tu naprawdę sporo ciekawych elementów, uprzyjemniających zabawę. Przede wszystkim: sterowanie samolotem jest praktycznie ograniczone do ruchów lewo/prawo, a reszta to akrobacje. Tu koniecznie należy dodać, iż ekran gry jest znacznie większy, niż wyświetlacz - ruch na boki przesuwa akcję, powiększając pole działania.

Istotą "Asów..." jest opanowanie maszyny. Dlatego dodano wskaźnik obrazujący poziom wykorzystania broni oraz silnika. Po kliknięciu fire (jak zwykle 5) wystrzelona zostaje seria z karabinu maszynowego. Pasek broni rośnie, gdy dotrze do końca broń ulegnie awarii, zatnie się, dlatego należy uważać, i bez powodu nie naciskać spustu. Jest to ciekawe rozwiązanie, lecz jeszcze ciekawszym jest motyw z silnikiem. Otóż motor w naszej maszynie pracuje sobie spokojnie, dopóki leniwie i niemrawo posuwamy się do przodu, z rzadka skręcając. Ale w momencie akrobacji, zaczyna wyć, widać wyraźnie, iż niebawem się zatrze. A akrobacje trzeba robić - podwójne kliknięcie kierunku powoduje przyjemną dla oka beczkę, kliknięcie 8 (dół) obniża na moment samolot - w celu na przykład zebrania z ziemi spadochroniarzy, którym nie powiodła się misja... Wszystkie ruchy są szczegółowo omówione w tutorialu, więc nie ma sensu ich tu wypisywać, a najważniejsze jest to, że nie zostały dodane ot tak, po prostu, dla sztuki. Misje dotyczą różnych kwestii, począwszy od standardowej walki o przetrwanie, przez ratowanie zagubionych dusz, obronę miasta przed bombowcami wroga czy wreszcie walkę z bossami.

Gra oferuje prócz tego też klasyczne motywy - podczas lotu odnajdziemy pakunki, które poprawią kondycję naszej maszyny, podwoją (lub potroją) siłę ognia karabinu czy dodadzą nawet rakiety. Warto też wspomnieć, iż nasz samolot w widoczny sposób się psuje. Brakuje tu standardowego paska życia - o zniszczeniach informują dwa motywy graficzne. Po pierwsze samolot zaczyna dymić. Gdy sunie się za nim ciemnoszara chmura, to znak, iż niebawem zakończy swój żywot - warto szybko szukać pakunku naprawczego. Drugi motyw to natomiast bardzo przyjemne dla oka pęknięcia na wyświetlaczu telefonu - wyglądające jak po strzałach, nieraz całe ogromne rysy. Sprawia to bardzo dobre wrażenie.

"Aces Of The Luftwaffe" zadbało także o logikę wydarzeń - skoro nasz samolot, wpadając na maszynę wroga ulega zniszczeniu, to hitlerowcy wpadając na siebie nawzajem też sprawiają sobie szkody. Przewidując tor lotu przeciwnika można nieraz po prostu zostawić wydarzenia własnemu losowi - a naziści sami się wykończą.

Gra mogła by być naprawdę dobra, bo mimo że do gatunku nie wnosi wiele, posiada z pewnością dużą dawkę humoru, klimat, i naprawdę dobre odgłosy. Do kreskówkowego przedstawienia świata też bardzo łatwo jest się przyzwyczaić. Niestety "Aces Of The Luftwaffe" posiada jedną, poważną wadę - mimo wszystko, mimo dodatków i ciekawostek, jest... dość monotonna. Każda misja zaczyna się od pogawędki, potem następuje wciąż taka sama akcja, na takim samym tle... I coraz trudniej jest zmusić się do zaliczenia kolejnych klasycznych plansz w oczekiwaniu na spotkanie Asów, gdyż owe plansze zaczynają po prostu usypiać. Bardzo nierówna gra, lecz mimo wszystko godna polecenia - wszak można zaliczyć połowę, a reszty wrócić po paru dniach, prawda?


24 czerwca 2009

Teenage Mutant Ninja Turtles: Ninja Tribunal

Pamiętacie Wojownicze Żółwie Ninja? Nie udawajcie, proszę, że nie pamiętacie. Nie wciskajcie mi tu kitu, że nigdy nie oglądaliście. No, chyba że jesteście młodymi nastolatkami, to uwierzę. Wśród nieco starszych z pewnością mit żółwi jest wciąż żywy... :-)

Gra jest GIGANTYCZNĄ ciekawostką. Otóż nie najważniejszym jest fakt, iż bohaterami są uzależnieni od pizzy Mike, Raph, Leo i Don, choć ma to znaczenie. Najbardziej zdumiewające jest co innego - otóż gra jest klasycznym, tzw. "japońskim" eRPeGiem na komórkę, który naprawdę jest niezły!

Fabuła jest taka, jaka bywała w pamiętnej kreskówce: choćby scenarzysta nie wiadomo jak się wysilił, by zbudować dramaturgię sytuacji, nawet gdy postawi czwórkę bohaterów w sytuacji tragicznej, gdy zmusi ich do wyborów między życiem a śmiercią, bla-bla-bla, żółwie i tak swoimi komentarzami zbudują typowy dla siebie, luzacki nastrój. A mówiąc: typowe komentarze nie mam na myśli tanich dowcipów, ale pozytywnie głupawe dialogi, tak lubiane przez fanów.



Gra wygląda tak, jak wyglądała cała masa cRPG na konsolę SNES. Dwuwymiarowa grafika, cała masa scenek, jest kolorowo, widoczność 100%, żadnych niejasności. Poruszamy się bohaterami po naprawdę przeróżnych lokacjach, po których snują się także inne kreatury. Przy zderzeniu następuje walka.

Walka jest jeszcze bardziej klasyczna dla gatunku, niż grafika. Z prawej strony żółwie, z lewej - przeciwnicy. Kolejność uderzeń uzależniona jest rzecz jasna od prędkości bohaterów. Każdy może atakować, bronić się lub próbować uciec. Ciekawostką jest tzw. koncentracja. Wybierając tę opcję żółw gromadzi w sobie energię chi, co w kolejnej turze (lub za kilka tur, prędkość zbierania energii jest opisana statystyką) pozwoli mu na zastosowanie ataku specjalnego. Może to być np. leczenie (ciekawostka: każdy leczy się sam, nie leczymy kumpli!) czy atak ofensywny, ogień, błyskawica czy co tam jeszcze. Naturalnie należy pomyśleć, przeciwnicy różnią się między sobą, niektórzy reagują tylko na broń klasyczną, inni - magiczną, trzeba też uważać na czar, którym traktujemy daną kreaturę - wiadomo, że Ifrit po potraktowaniu go ogniem nie straci, a zyska na punktach życia.

Bardzo zaskakujący tytuł, pochodzący od naszych południowych sąsiadów. W polskiej wersji językowej, na dodatek. Prócz wielu zalet "japońskich" cRPG, które zostały w produkt wbudowane, gra przejęła też niestety jednak jedną wadę: otóż rozgrywka podzielona jest na kolejne etapy, które obrazują rozbudowane lokacje. Zanim daną lokację się ukończy, zanim odnajdziemy drogę do wyjścia, rozwiązania aktualnej sytuacji, niejednokrotnie zapomnimy o co chodziło, co trzeba zrobić i zdążymy się znudzić stale odnawiającymi się przeciwnikami. Jednakże, tak, jak mówię - jest to wada standardowa dla gatunku, więc fani cRPG ją oleją i i tak będą się bawić doskonale. A reszta? Pogra godzinkę, czy półtorej, i... usunie grę z telefonu, wracając do o wiele lepiej się sprawdzających na komórkach eRPeGach typu 'hack'n'slash', czyli głównie Devils and Demons.

23 czerwca 2009

Stranded - Mysteries Of Time

Dzisiejszy dzień należy do Glu Mobile. Wyczekiwana przeze mnie, kolejna odsłona Stranded oraz zupełna niespodzianka, platformówka na bazie serialu anime Blood+.







Blood+

Jak donoszą źródła "Blood+" to serial anime oparty na filmie z tego samego gatunku: "Blood: The Last Vampire". Bohaterką jest Saya Otonashi, niezbyt zdrowa dziewuszka, cierpiąca na anemię i amnezję. Opiekuje się nią rodzina zastępcza. Pewnego dnia zostaje zaatakowana przez dziwną, podobną do nietoperza kreaturę, która odsłania prawdziwą tożsamość Sayi. Tylko ona potrafi opanować zło, żywiące się ludzką krwią bestie. Dalej jest już w klasyczny dla anime sposób: powstaje cała organizacja, która wspiera młodą Sayę w jej walce.

Tytuł pochodzi od Glu, przywracając mi wiarę w moc tej firmy. Podobnie, jak ich pamiętny ShadoWalker buduje niesamowity klimat, któremu większość platformówek Gameloftu nie dorównuje. Fabuła jest raczej typowa dla serialu, fani bez problemu odnajdą się wśród ukazanych bohaterów. Dialogów jest w sam raz, niezbyt wiele, akurat tyle, by dowiedzieć się wszystkiego co konieczne, a następnie... iść mordować.

Saya rewelacyjnie posługuje się mieczem i na szczęście animacja bohaterki ukazuje to w doskonały sposób. Klikanie fire wywołuje combo, którego sama obserwacja wywołuje radość, a skuteczność ciosów jest równa niezłemu odlotowi. Saya wraz z pokonywaniem kolejnych poziomów rozbudowuje swoje combo o kolejne ruchy. Ciekawostką jest fakt, iż w każdej chwili można zmienić kierunek zadawania ciosów, dzięki kliknięciu klawiszy lewo/prawo. Bardzo się przydaje ta umiejętność w momencie, gdy przeciwników jest wielu, i są po obu stronach bohaterki.



Nie zabrakło bossów. Na każdego znajdziemy bez problemu hak, więc walka z nimi do najtrudniejszych nie należy, za to w przypadku owych mocnych postaci należy używać specjalnego ataku. Otóż po zadaniu kilku ciosów ukazuje się nad wrogiem strzałka "w dół". Po kliknięciu tego kierunku ekran robi się czarny, widać tylko bohaterkę i jej oponenta. Nad głową ukazują się kolejne klawisze, które należy wciskać. Cały czas trwa ruch na ekranie, niczym na zwolnionym filmie ukazanie akcji.

Ten atak stosować można oczywiście też na zwykłych przeciwnikach, lecz szybko się nudzi, o wiele radośniej jest masakrować ich brnąc do przodu w hektolitrach krwi. A propos krwi - gra nie nazywa się tak przez przypadek. To, co bohaterka robi z przeciwnikami nie jest widokiem dla małych dzieci. Coś pięknego.

Gdybym miał ponarzekać, to wyżyłbym się na wrogach. Otóż w grze panuje zupełnie niepojęta dla mnie zasada, iż w trakcie etapu atakowani jesteśmy tylko przez jedną grupę przeciwników. Psuje to nieco zabawę, gdyż na każdego oponenta jest pewien sposób, zazwyczaj sprowadzający się do dobrego "timingu" - trzymamy gardę (klawisz "w dół"), po czym uderzamy serią, by po chwili znowu blokować. Różni przeciwnicy dodali by grze jeszcze więcej dynamiki.

Warto wspomnieć też o pasku czegoś na kształt furii, amoku. U góry ekranu znajduje się miecz, powoli, wraz z kolejnymi trupami na koncie, wypełniający się krwią. Gdy wypełni się cały, lewym softem można aktywować szał. Miecz staje się "krwisty" i przez chwilę siła Sayi wzrasta do niesamowitego poziomu. Jeden cios - jeden trup.

Prócz walki na szczęście nie zabrakło też momentów zręcznościowych - skakanie po platformach, poruszanie się po linach itp. Natomiast elementy logiczne zostały sprowadzone do odnajdywania dźwigni otwierających kolejne drzwi czy zapadnie oraz przesuwania skrzyń w celu stałego wciśnięcia gigantycznych przycisków.

Niby typowa platformówka na licencji znanego serialu. Jednak efekty audio-wizualne, animacje postaci, klimat oraz - głównie - hektolitry krwi powodują, iż zdecydowanie zasługuje na miejsce w ścisłej czołówce w swej kategorii. Glu znowu udowodniło, że jeśli chce, to potrafi.

21 czerwca 2009

Dirk Dagger and the Fallen Idol

To był zwykły dzień, pochmurny tak, jak tylko pochmurny dzień potrafi być pochmurny. Właśnie udało mi się uciec spod ostrza piły elektrycznej, nowoczesnego urządzenia, w które wyposażono niedaleki tartak. Niestety, wpadłem z deszczu pod rynnę - a konkretnie spod ostrza piły w miskę z cementem. Naturalnie natychmiast w kontakcie z moimi stopami zastygł, miałem więc spory problem w dotarciu do biura.

Jednak się udało. Czekał tu Harry, z nieodłączną flaszką taniego burbona. Powiedział, że ma sprawę, jakiś goguś poszukuje posągu przedstawiającego prawdziwą abstrakcję: kobietę bez rąk i bez głowy. Ta dzisiejsza sztuka potrafi być bardziej dosadna niż nasi lokalni gangsterzy. Oddałem się rozmyślaniom, w przerwach między jedną złotą myślą a kolejną tresując mego najbliższego przyjaciela - złotą rybkę. Potrafi siadać, potrafi się turlać - w końcu uda mi się ją też nauczyć dawać głos.



Brutalna prawda o życiu spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Harry nie żyje, zastrzelony pod hotelowym oknem, ze zdjęciem przepięknej, nagiej blondyny w kieszeni swego detektywistycznego prochowca. Czy zginął ze względu na swe nie przez wszystkich rozumiane skłonności podglądacza? Czy jest w tym coś więcej?

Harry, przyjacielu... Dowiem się, kto cię zabił, choćby miała być to ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Nie licząc naturalnie wyzwania ze złotą rybką...

Dirk Dagger and the Fallen Idol to klasyczna przygodówka z gatunku "point & klick". Wcielając się w głównego bohatera obserwujemy akcję z jego oczu, zaliczając kolejne lokacje, swobodnie wędrując po mieście. Ważniejsze elementy na planszach są zaznaczone kursorem, od decyzji gracza zależy natomiast jaki zrobi z nich użytek. Gra charakteryzuje się niezwykłym humorem oraz - mimo owego humoru - całkiem przyjemnym, detektywistycznym klimatem. Przygoda tu zawarta spełnia wszystkie normy i wymogi jakie stawiać mogą nawet najbardziej wybredni gracze, czyniąc z przygody tytuł, który powinien zaliczyć każdy posiadacz telefonu wyposażonego w platformę N-Gage.


16 czerwca 2009

14 czerwca 2009

11 czerwca 2009

Emergency Mayhem

Ta gra - choć nie nowa - po prostu zwaliła mnie z nóg. Jest bowiem esencją czystej, nieskomplikowanej a przy tym niezwykle grywalnej zręcznościówki.

Nasze miasto znalazło się na krawędzi. Burmistrz nie daje sobie rady, do pomocy wezwał więc zależne od siebie służby: policję, straż pożarną i pogotowie ratunkowe. Obiecał im gruszki na wierzbie, dzięki czemu służby zdecydowały się ze zdwojoną siłą strzec bezpieczeństwa mieszkańców. A co za tym idzie, poprawić samopoczucie ludzi, czyli przedłużyć burmistrzowi stanowisko o kolejną kadencję.

Gra polega na wykonywaniu zręcznościowych zadań, masakrujących klawiaturę w naszym telefonie. Jednakże, nim do tego dojdzie - NOWOŚĆ! Otóż w pierwszej chwili gra wygląda niemal jak Car Jack Streets, czyli GTA w wersji mobile! Otóż chodzi o to, że w miejsce wypadku należy wpierw dojechać! No coś pięknego po prostu. Lewym softem uruchamiamy mapę, gdzie widoczne są posterunek policji, ochotnicza straż pożarna oraz pogotowie. Stamtąd też ruszamy, przedzierając się wozem na sygnale przez miejskie korki, zablokowane ulice(!), roboty drogowe... Na miejscu należy zatrzymać wóz i dopiero wtedy gramy w klasyczną zręcznościówkę.


W przypadku policji zadaniem może być na przykład osłona zwierzyńca, który właśnie uciekł z zoo. Pingwiny, niedźwiedzie - przechodzą sobie spokojnie przez skrzyżowania, a my wcielamy się w policjanta, który musi zablokować wszystkie nadjeżdżające samochody. Za każde auto dostajemy kasę, za każdego potrąconego zwierza kasę tracimy. Ale oczywiście nie zawsze ratujemy zwierzyniec - trafią się opanowane przez terrorystów bloki, gdzie należy po prostu snajperskim stylem wystrzelać wszystkich bandytów, uważając na Bogu ducha winnych mieszkańców.

Podobne misje wykonujemy strażą i pogotowiem - gaszenie ognia, łapanie wyskakujących z płonącego budynku mieszkańców lub resuscytacja jak największej liczby poszkodowanych w wypadku, gdzie rozlały się odpady toksyczne.

Tylko od gracza zależy w jakiej kolejności będzie reagował na wezwania. Czy po kolei, czy może zaliczając misję policyjną i siedząc aktualnie w policyjnym radiowozie od razu podjechać do kolejnej problematycznej sprawy? Jeśli zdecydujemy się przesiąść i wykonać zadanie dla innych służb, wóz automatycznie wróci pod posterunek i stamtąd należy ruszać przy kolejnym wezwaniu. Można więc sobie nieco tu zaplanować, oglądając mapę odnaleźć najlepsze połączenia między obiektami tak, by zdążyć przed zachodem słońca wykonać jak najwięcej zadań.

Wszystko jest na czas. Każda misja kończy się, gdy czas upłynie, a gra podzielona jest na kolejne dni, które także szybko zmieniają się w noc. Celem jest zdobycie ustalonej przez burmistrza kwoty, na którą składają się wszyscy uratowani. Jednakże haczyk polega na tym, iż bezmyślny ratunek pieniądze zabiera, a co więcej sama jazda przez miasto powoduje także minusy - uderzenia w samochody innych mieszkańców, zniszczenia hydrantów lub kontenerów na śmieci, lub nie daj Boże potrącenie człowieka... Tu nieco pomaga zastosowanie dodatkowego koguta, pod klawiszem *. Wówczas wszyscy momentalnie zatrzymują samochody, uciekają z drogi. Ale po użyciu tego sposobu mija spory kawałek czasu, nim można go znowu zastosować...

Doskonała zręcznościówka, wyraźna, a wręcz nawet ładna grafika i skoczne, wpadające w ucho melodyjki. Jedna z lepszych "niszczących klawiaturę w telefonie" gier w jakie grałem!


10 czerwca 2009

Chop Sushi!


Tekst w serwisie Gaminator.pl



Street Fighter II: Rapid Battle

Są takie gry, które uwielbia się od pierwszego momentu. Są niestety także takie, które od pierwszych chwil po uruchomieniu się nienawidzi. Najbardziej boli to wówczas, gdy producentem jest znana i uznana firma, jak np. Capcom.

Street Fighter II Rapid Battle to przykład absolutnej żenady, gry bez pomysłu, bez wykonania, bez płci, bez grafiki, bez dźwięku, bez grywalności; gry za którą fani tak serii Street Fighter jak i gier na komórki w ogóle mogliby wydawcę zabić a programistę uprzednio torturować.

Tytuł posiada całe dwie opcje. Pierwsza z nich to rozpoczęcia walki, druga włączenie/wyłączenie dźwięku. Nic więcej tu nie znajdziemy. Dla ciekawskich: gra wydana w roku 2006, czyli w czasach, gdy pewne standardy w grach JAVA już dawno istniały, a wiele firm z powodzeniem wydawało przyzwoite tytuły.

Uruchomienie gry natychmiast przenosi nas na ring. Chciałbyś, naiwniaku, wybrać sobie wcześniej zawodnika? Nie możesz patrzeć na Ryu, natomiast uwielbiasz Dhalsima czy Chun-Li (zresztą, kto nie uwielbia Chun-Li)? No to masz pecha, bo grać można tylko jako Ryu.



Grafika w grze od razu nam powie, że to Street Fighter. Statyczne, ale koszmarnie rozmazane tło, jakby grafika stworzona była na najmniejszą rozdzielczość po czym sztucznie rozciągnięta do lepszych ekranów... No i cierpiące na tę samą chorobę postaci. Cóż z tego, że widać od razu z kim walczymy? Wszak bohaterowie serii są tak charakterystyczni, że wszędzie ich poznamy.

Nasi zawodnicy stoją w miejscu przez całą walkę. Nie zrobią ani kroku w przód, ani w tył, a o niezwykle wypasionych ruchach, takich jak na przykład skok można zapomnieć. Ciosy? Tu NIE MA ŻADNYCH CIOSÓW. Tak, dobrze przeczytałeś(aś), to nie jest pomyłka, bo...

...gra polega na klepaniu ukazanych na ekranie klawiszy. Ot, gdzieś w okolicy Ryu pokazała się, dajmy na to, piątka. No to klepiesz piątkę a Ryu blokuje cios wroga. Potem gdzieś w okolicy przeciwnika ukazała się dwójka. No to uderzasz dwójkę i Ryu zadaje niezablokowany cios przeciwnikowi. I tak aż do końca. Brak mi słów. Pieprzyć Capcom. Byle w gumie.

6 czerwca 2009

Playboy Pool

Ciekawe, jakim cudem firmie Indiagames udało się zakupić markę Playboy. Tego nie wiem, wiem natomiast na sto procent, iż producent ową markę już posiadłszy, nie wysilił się przy samej grze. Chyba liczył na magię nazwy. No to się przeliczył.

Jak Playboy, to wiadomo - gołe baby. Tym razem w wersji zdjęciowej, żadnych obrazków, żadnych rysunków - tylko fotki. Panienki są ładne, zgrabne, i robią głupie miny. No, ale nikt nie patrzy na ich miny...


Cztery lokacje, cztery kobiety. Stół bilardowy jest żanująco niewielki na ekranie telefonu, zawsze taki sam, różowy. No, są tacy, którym się spodoba. Panienki robią co tylko w ich mocy, by konkurencję przegrać, i ukazać nam to i owo. Czyli wysiłku nie należy się spodziewać.

Gra jest kiepska, "wszystkie cztery" mecze można rozegrać w czasie krótszym, niż zajmuje wypowiedzenie frazy "placek ze śliwkami", a na dodatek nie znajdziemy tu żadnej galerii. Żeby sobie popatrzeć po raz kolejny na którąś z panienek trzeba znowu rozegrać mecz. W dodatku po ukończeniu gry fotografie się mieszają - przy kolejnym podejściu fakt, iż gramy z blondyną nie znaczy, że zobaczymy jej zdjęcie, równie dobrze może się pokazać fotka brunetki.

Chamstwem i szowinizmem jest natomiast fakt, iż nie ma tu ani jednej rudej. Nie polecam.

3 czerwca 2009

Jeż Jerzy

Kolejna gra Xofto, która mi wpadła w telefon to historia prosto z horroru, historii mrożącej w żyłach krew, gdzie ta właśnie leje się strumieniami, Młodzież Wszechpolska próbuje przeforsować zmianę nazwy "Alei Jerozolimskich", a na desce przez miasto zasuwa Jerzy, a dokładnie Jeż Jerzy.

Gra z tym bohaterem w roli głównej po prostu musi być fajna. Mimo całej masy wad naprawdę da się w nią zagrać. Celem jest jazda na desce, rzecz jasna, czyli mamy tu prostą zręcznościówkę, gdzie Jerzy musi ominąć przeszkody (przeskoczyć nad nimi) oraz pozbyć się uperdliwych przeszkadzajek, które - jak w komiksie - uosabia łysa banda posła (byłego, na szczęście!) Romana, policja i jeden szczególny przeciwnik, którego imienia za ChRL nie pamiętam ;)



Jedziemy zatem przed siebie, skaczemy, omijamy przeszkody, zbieramy masę dolarów (no, coś trzeba zbierać, nie?) a na widok łysych pał lub tych, co pały noszą na wierzchu dajemy im po oczach flaszką (szklaną, rzecz jasna, i pustą, rzecz jeszcze bardziej oczywista).

Gra się przyjemnie. I tyle. A teraz wady: po pierwsze muzyka jest za głośna, by można było to wytrzymać. Żartowałem, nie to jest najważniejsze. Po pierwsze primo gra ma pięć poziomów... i finisz. Po drugie primo - wszystkie poziomy wyglądają tak samo. Po trzecie primo - Jerzy posiada tyle żyć, że każdemu uda się ukończyć wszystkie poziomy za pierwszym razem.

Także, jak widać - jeśli gra kosztowała 1zł lub była gratis - GRAĆ! Ale jeśli gra kosztuje od dwóch złotych wzwyż - OLAĆ! I wrócić do komiksu :)

2 czerwca 2009

Sally's Spa

Każdy, kto polubił zaradną Sally, która w naszej pamięci utkwiła jako twarda sztuka, co żadnego wyzwania się nie boi, z pewnością ucieszy się na wieść, iż została bohaterką kolejnej gry. Ale już znacznie mniej się ucieszy, gdy dodamy, że gra owa to klasyczna kontynuacja Sally’s Salon, gdzie nowości w temacie jest zero.

Tym razem Sally uderza w nieco inny, choć powiązany z poprzednim biznes, mianowicie tak popularne ostatnio spa. Zasady się nie zmieniły: zadaniem jest obsłużyć jak najwięcej klientów, przy zachowaniu reguły, iż niezadowolony klient wychodzi obrażony i robi nam antyreklamę. Czyli po pierwsze należy robić dokładnie to, co klienci pragną, po drugie należy zapoznać się z profilem klienta – by wiedzieć, kto ma ile cierpliwości, a po trzecie – najważniejsze – należy się sprężać!


Z początku wszystko robimy samemu, lecz szybko okazuje się, że mając odpowiednią ilość gotówki można zatrudnić pomagierów. Podobnie przedstawia się sprawa wnętrza salonu: z początku wszystko jest proste i nieskomplikowane, by po chwili stało się nowoczesne i zatrzymujące klientów na dłużej, dzięki stosownym upgrade’om.

Gra podzielona jest na kilka miast. Zaczynamy w swojskim Laguna Beach, by następnie skoczyć do Nowego Jorku, potem do stolicy przyjemności – Rzymu, następnie otwieramy filię na ogromnym, turystycznym krążowniku na oceanie... By w końcu dotrzeć do Japonii. Każda nowa lokacja to pięć dni. Każdy dzień przynosi pieniądze, przed rozpoczęciem kolejnego wydajemy je na upgrade.

Gra nie różni się znacznie od poprzednika. Są tylko małe ciekawostki, z których najciekawszą z pewnością jest sklepik. W naszym salonie znajduje się regał, na którym codziennie należy ułożyć pewną ilość produktów. Samoopalacze, tabletki anty-stresowe i tym podobne produkty. Rankiem koleżanka informuje Sally o zapotrzebowaniu. Umiejętne przewidywanie potrzebnych produktów pozwala je sprzedać, więc i zarobić. Inną ciekawostką, której nie było w poprzedniku jest fakt, iż ogromna większość zabiegów polega na mini grach. I z jednej strony jest to fajne – bo nie tylko zasuwamy jak mały samochodzik po sklepie, ale i relaksujemy się przy mini gierce, ale z drugiej strony wprowadza to jednak chaos. Trudno jest zapamiętać kto wszedł w jakiej kolejności, więc po chwili gra robi się chaotyczna, zwracamy uwagę jedynie na ilość serduszek u klienta, czyli stan jego zadowolenia. A w poprzedniej części można było nad wszystkim zapanować, a co za tym idzie łatwiej było się wczuć.

Gra i tak jest niezła, w dodatku z fajnymi melodyjkami, grafika także nie robi złego wrażenia, choć praktycznie nie zmieniła się od czasów Sally’s Salon. Fani masakrowania klawiatury spod znaku Diner Dash, Beauty Center czy Coffee Shop muszą to mieć, ale pozostali jeśli mają wybór, niech zagrają w poprzednią część. Była jednak lepsza.